Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 17 stycznia 2011

JAK MI W DUPĘ BARAN WJECHOŁ - czyli PODHALAŃSKA GIPSOWA DOLINA I ZARZĄDZANIE


Sezon zimowy w pełni, przypuszczać by można, iż materiały budowlane sprzedają się gorzej, a tymczasem okazuje się, iż napędzających koniunkturę w powyższej branży nie brakuje. W poprzedni weekend – wybrawszy się jako gość na imprezę w znamienitej Firmie – miałem okazję się o tym przekonać.
Zaliczywszy z Kolegą Sławkiem, w piątkowy wieczór, kapitalną jazdę na nartach, na oświetlonym do godziny 22.00 stoku, w miejscowości Małe Ciche i wycieczkę na skuterach śnieżnych,


w sobotnie przedpołudnie karnie stawiłem się zwarty i gotowy w stacji narciarskiej Jurgów.

 
            Po kilku zjazdach, i przerwie na herbatkę, obserwując zmniejszającą się liczbę Sonntags-Fahrerów, w miłym towarzystwie postanowiłem powrócić na narciarskie szlaki. Jazda czarną trasą dostarczała nam bardzo miłych wrażeń.
Niestety – podczas jednego ze zjazdów, na samym końcu trasy, kilkadziesiąt metrów od dolnej stacji wyciągu krzesełkowego, między dwoma znakami ostrzegawczymi „Uwaga-zwolnij”, rozpędzony palant, nazwany przez przesympatycznych miejscowych (cytuję):  „Ceprem pierdolonym” (CP), łamiąc naraz kilka przepisów kodeksu narciarskiego, nie zachowując stosownego dystansu, nie dostosowując prędkości jazdy do własnych umiejętności, panujących warunków i do znaków ostrzegawczych, informujących o konieczności  zmniejszenia prędkości, na wielkim szwungu najechał na mój lewy tył i po uderzeniu we mnie niczym rozpędzony „Orient Express”, skłonił mnie 
do wypięcia nart, porzucenia kijów i wykonania podwójnego Rittbergera z saltem śmierci.
Wspomniany CP nie chciał się wylegitymować, więc na miejsce zdarzenia wezwałem Policję, która ustaliła personalia sprawcy. Ja o własnych nogach, mimo przeokropnego źgania w boku i ramieniu, podwieziony przez policjantów radiowozem na parking, wsiadłem do auta i zamiast pojechać do Koliby na „Smazeny syr” - ponieważ  lewej ręki bez pomocy prawej dźwignąć było nie sposób, a ja sam wyglądałem jak skrzywiony gazda z reklamy maści „Fastum”, co go „W kzyzu jebie jak pieron”:

za wcześniejszą radą Panów Policjantów „Coby do Zakopanego, do śpitala nie jechać, bo tam połamańców na kopy, a wienksość to Ruskie, co łeby porozbijane majom” – udałem się do Szpitalnego Oddziału Ratunkowego Szpitala w Nowym Targu. Śmichu ci tam,  mimo bólu było co nie miara, zebrała się wesoła ekipa, głównie miejscowych, pogodnych ludzisk, z Ochotnicy, Rabki, Orawki, co na wesoło do swoich przypadków – może i dzięki mojej pogodzie ducha – podeszła.

- A co się Wom, panocku stało, zeście takie połamane ? – zapytał jeden z miejscowych pacjentów.
- A baran jeden mi na nartach w zadek wjechoł – odpowiedziałem.
- A to jo ni wiedzioł, ze barany na nartach jeździć umiom, bo u nos ino po hali lotajom. No chiba, ze z Warśawy, bo tam takie mondre ludzie, ze i barany do śkoły posyłajom, to i moze na nartach je ucom ?!
- Nie, tyn boł z Krakowa – wyjaśniłem.
- To łon pywnie z łoscyndości na Pana napod!

 Doktory – bardzo sympatyczne, chciały mnie na obserwacji na nockę zostawić, bo podejrzewały m.in. pęknięcie śledziony. Na szczęście – skończyło się jedynie na złamanym w dwóch miejscach XI lewym żebrze, złamaniu barku (guzka większego lewej kości ramiennej), stłuczonym płucu z płynem i krwawiącej, odbitej nerce.
Kobitki zapakowały mnie w gipsowe wdzianko, na które gipsu troszkę poszło – mam więc powód do dumy z tytułu generowania przez moją skromną osobę obrotowych zwyżek na rynku materiałów budowlanych, szczególnie w dobie kryzysu.
Zapytałem oczywiście jak długo w nowym wdzianku mam funkcjonować, bo mnie już na narty ciągnie.
- To przynieście Panocku te Wase kijaski łod nartów, to Wom je tyz zagipsujemy i łod razu Se możecie na stok jechać! – usłyszałem od Pani Gipsowej.
                Po medycznym zaopatrzeniu i powrocie na kwatery w Poroninie, w związku z ruchowym ograniczeniem, miałem jednocześnie okazję przekonać się partycypacyjnie – cóż to jest zarządzanie. Siedząc na łóżku, wskazywałem palcem pomagającej mi Beci poszczególne przedmioty i sugerowałem jak je ma złożyć i do której torby wsadzić. I wtedy mnie olśniło. 

- Teraz dopiero wiem, co to jest zarządzanie – powiedziałem. To jest siedzenie na dupie, samemu nic nie robienie, i pokazywanie palcem innym, co mają robić. I często chyba, jest to wiedza – gdzie, jak i co robić, bez umiejętności samodzielnego wykonania zleconych zadań. To takie proste!         
               

   W związku z powyższym zdarzeniem informuję uprzejmie, iż zaplanowane na najbliższe dni moje aktywności – m.in. narty w Morsku, nocne jurajskie wędrowanie z Waldkiem (wybacz Waldek), połączone z biwakiem i pieczeniem królika w jaskini Koralowej, zimowy trekking w Beskidzie Żywieckim, a także śpiewanie Gospel i muzyczna oprawa kabaretu Proactivy – ulegają przesunięciu w czasie.
Zastanawiam się jednocześnie nad moją – oprócz wsparcia dla rynku budowlanego – rolą w opisanym zdarzeniu. Przede mną, na miejscu zdarzenia jechała grupa kilkuletnich dzieci z instruktorem. Gdyby CP nie zaliczył mnie – mógłby zostać sprawcą śmiertelnego wypadku. Znowu rola Anioła Stróża? Tylko czemu aż tak bardzo mnie w zadku napierdziela?
A może – w myśl  jednej z popieranych przeze mnie teorii, że przypadki są tylko w gramatyce – czemuś ma to wszystko służyć, a los, życie, czy Bóg – jeśli istnieje – chcą coś mi przez to powiedzieć? I nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?
Jak Wam coś do głowy w tej materii wpadnie – dajcie znać. W końcu – co dwie głowy, to nie jedna. Byle cała. Na szczęście – jeżdżę w kasku. Po zdarzeniu – jest wgnieciony. Dla wszystkich bezkaskowych (Marku – piję też do Ciebie) niech moja historia będzie przestrogą. Można samemu jeździć bardzo dobrze, a paść ofiarą jakiegoś oszołoma.

Pozdrawiam Was serdecznie
                     
                        Tomek