Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Ciepełko zimą za kołem podbiegunowym

Wybieram się w okolice North Cape, robić zdjęcia zorzy polarnej. Polecisz mi jakieś ciuchy, żebym w komforcie mógł skupić się na fotografowaniu?


To pytanie mojego Syna zadziałało  - jak woda na młyn  - na moje odłożone gdzieś na bok hobby ( wiecie jak to dowartościowuje Tatę, jak dorosły Syn pyta o wskazówkę? ) i zacząłem z entuzjazmem kilkulatka przypominać sobie stare miejsca do szperania ciekawostek w zakresie odzieży outdoorowej.
Poniżej wnioski z moich działań i dotychczasowych doświadczeń.

BIELIZNA
Tu nie ma co oszczędzać i długo się zastanawiać, czy ulegać manipulacji reklam lub teoretyzowaniu sprzedawców w sportowych sklepach. Jest tylko jedno wyjście - wełna z merynosa. Owieczka wie jak zimy różne przetrwać i choć może zdjęć nie robi,  to stoi sobie na mrozie i tyłek jej nie marznie. Tu od razu - w zakresie warstw bazowych i osobistej bielizny na myśl nasunęły mi się trzy ulubione firmy:

W zakresie majtkowo - slipkowo - bokserkowym (Underwear) wybrałbym coś w wersji ultralight o niskiej gramaturze do 150g. Odnośnie warstw bazowych (Baselayer) - zdecydowanie coś w okolicach 250g.

WARSTWA TERMICZNA
I tutaj zastanawiać się długo nie musiałem. Znów - natury tropem podążając - wybieram wełnę z merynosa w wysokich gramaturach w przedziale 400 - 600g. W tej kwestii prym wiedzie dobrze w zakresie gramatur oznakowany WOOLPOWER ale równie dobrze zapowiadają się pozostałe dwie firmy, oferując produkty w kategoriach Sweaters, przydatne także w cyklach miejskich. Ciekawie wyglądają jednocześnie połączenia wełny z puchem naturalnym i syntetycznym - swetry i koszule wełniano - puchowe.

SKARPETY
Dla mnie w pierwszej lidze zawsze będzie ROHNER, choć na polskim rynku widzę go ostatnio rzadko. Już na mój trekking do Santiago de Compostela w 2013r. skarpety przywędrowały z Niemiec (a właściwie to ja do skarpet przywędrowałem, które w Niemczech już na mnie czekały). Na North Cape w zimie, zabrałbym jeden model - Rohner Original. Stopa w niebie!

BUTY
Więcej stania niż chodzenia, w sumie niewielkie przebiegi, zimno - z moich doświadczeń wynika, że buty w Himalaje przydatne nie będą. Idąc tropem wątku relacyjnego jakość - cena - użyteczność, osobiście optuję za modelem CHILKATS II z THE NORH FACE, ocieplanego materiałem HeatSeeker TM 200g i  z temperaturą użytkowania do -35 °C, wyposażonego w zimową podeszwę z antypoślizgowymi elementami z miękkiej gumy, na dodatek kompatybilne (osobiście sprawdziłem) z rakietami śnieżnymi INOOK.  W materii rakiet korzystam z dosyć uniwersalnego modelu Odyssey, ale seria progresywna tego producenta może okazać się dla kogoś ciekawsza.

CZAPKA
Też nie ma co kombinować - wełna z Wind-Stopperem, GORE lub przynajmniej Tecnopilem. Zdecydowanie. Mnie się podoba czeska KAMA i np. model A66.

RĘKAWICE
Najlepiej w wersji DUO - rękawica w rękawicy. Pod uwagę biorę (szczegółowo nie przeglądałem) dwóch producentów: ZANIER i ZIENER.

KURTKA
I znów natura, tylko fruwająca. Kaczy puch idzie w ruch! Lub jego syntetyczne, bardziej na wilgoć odporne, odpowiedniki. Można wybierać między takimi producentami jak MARMOT, ARC'TERYX, PATAGONIA, HAGLOFS, RAB, MOUNTAIN HARDWARE, MAMMUT. Mnie w oko wpada jednak mój ulubiony MARMOT z modelem Guides Down Hoody.



SPODNIE
Moje doświadczenie podpowiada mi grubszego Soft-Shella ze zintegrowaną warstwą termiczną, czegoś na kształt Neo Shella z Polarteca. HiMountain robił kiedyś męskie spodnie NUPTSE - w kolekcji Lite and Fast - z materiału WIND SHIELD, laminatu elastycznej tkaniny z microfleecem o parametrach wodoodporności / oddychalności 10 000 mm / 10 000 gm / m2 /24h, ale obecnie występują chyba jedynie w wersji damskiej. Poszukam. Znajdę. Dla kogo jak dla kogo - ale dla kogoś, kto nadał i dalej nadaje sens wielkiej części mojego życia - zarwę nawet nockę. Na ten moment trafiłem na serię z firmy RAB.

GDZIE KUPIĆ
MOOSEJAW - USA - kopalnia wiedzy o markach outdoorowych
8a - Gliwice
SKALNIK - Wrocław
OUTDOORPRO - Wrocław
MAŁACHOWSKI - Dębowiec - w jego ciuchach biegała kiedyś I liga polskiego himalaizmu
POLARSPORT - Kraków
e-HORYZONT - Kraków
OUTDOORZY - Bielsko - Biała
MOKO - Kraków
e-PAMIR - Kraków
TUTTU - Katowice
ALPSPORT - Czechy
ROCK POINT - Czechy

Wszystkiego najlepszego Alan! Podróży i zwiedzania świata w 2017 roku i dalszych latach. Bartku - mam nadzieję, że i Ty z powyższych informacji skorzystasz.

W starszych postach - też znajdziecie informacje o outdoorowych ciuchach.

Bye

Tomek

PS. Mówiłem, że znajdę. Marmot się wynurzył w spodniach z NeoShella w modelu Storm King Pant.









wtorek, 1 marca 2016

Urodzinowa refleksja



        

URODZINOWA REFLEKSJA


Urodziłem się genialny. Potem poszedłem do przedszkola, szkoły – jednej, drugiej, trzeciej, na studia, znów do następnej szkoły, na kolejne studia, wreszcie na studia podyplomowe. Mimo tego – nadal pozostałem genialny… Nie wiem jednak do dziś jak powinny nazywać się osoby, zdefiniowane jako nauczyciel, opiekun, wychowawca czy wykładowca

Przez pierwsze trzy lata mojego życia wszyscy zachęcali mnie, żebym coś powiedział, wstał, postawił jakiś krok i gdzieś poszedł albo coś zrobił. Zadawali jakieś durne pytania, np. „Jak robi piesek?” a ja odpowiadałem głośno „Hau, hau, hau…”. Albo wydawali komendy w stylu „Pokaż jak robi ptaszek!” A ja machałem rękami z całej siły w górę i w dół. Po tym pięknym czasie – większość zmieniła zdanie i doszła do wniosku, że najlepiej będzie jak się zamknę, usiądę w kącie na dupie i nic nie będę pokazywał. Nieliczni – nadal chcą, żeby pokazać im jak ptaszek robi… Do dziś jednak, nieraz mam wątpliwości, do której instrukcji się stosować…

Kiedy  dopadał mnie zły nastrój i całe dnie leżałem w łóżku słyszałem: „Weź się w garść”, „Rusz w końcu tyłek”, czy „Zrób cokolwiek”. W ostatnią niedzielę wstałem o 06:00, o 07:00 wyszedłem z domu i po półtoragodzinnym marszu, zadzwoniłem do drzwi mojego starego Kolegi. Otworzył okno i powiedział: „Ty jesteś pojebany!”. Potem – uraczył herbatą i szczerym uśmiechem. Już nic z tego nie wiem – ciągle otrzymuję sprzeczne komunikaty…

Wczoraj – w dzień przed urodzinami – usłyszałem:


  • że jestem „despota jak chuj” – od współpracownika, który nie pozwolił mi dojść do głosu na spotkaniu a mnie się jednak udało wypowiedzieć moje zdanie, 
  • trzask słuchawki kończącej rozmowę z moim Synem, którego pytałem o szczegóły spraw, które załatwiam dla niego, podczas jego pobytu za granicą,
  • żech jest ślimok, grzebia sie i mom ruła nie tam, kaj powinienech – od bliskiej osoby, która na dodatek sądzi, że nie szanuję ludzkich emocji – choć tempo dnia wczorajszego przypominało ruch w mrowisku, a sprawa, która była powodem takiego zdania została - skutecznie i w pierwszym możliwym czasie – załatwiona,
  • „Dupek”  - od Klienta, który za dużo wypił pod wieczór, a ja odpowiedziałem na jego prośbę i wysłałem mu SMS-a z moim e-mailowym adresem, żeby szybko załatwić jego bardzo pilną sprawę.

Czego mnie to uczy? Że uczyć się będę przez całe życie,  że nie wszystko jest takie – jak nam się wydaje, że w życiu nie ma ani sukcesów, ani porażek – są tylko informacje zwrotne , że to, co mówię i myślę o innych – to tak naprawdę mówię i myślę o sobie i że sam mam zastosować się do zalecenia:

„Nie szufladkujcie i nie oceniajcie, abyście nie byli  zaszufladkowani i ocenieni”.

W odniesieniu do Wszystkich powtarzam – „Kocham Cię…, dziękuję…, przepraszam…, proszę…”

Wszystkiego najlepszego…! Dziś są moje urodziny…

Tomasz Wieczorek, 2016.03.02.

środa, 18 września 2013

11 PRZYKAZANIE, CZYLI PODRÓŻE KSZTAŁCĄ

O tym, że podróże kształcą, przekonywać chyba nikogo nie trzeba i nic w tym stwierdzeniu nadzwyczajnego nie ma. W moim wypadku jednak czymś nietuzinkowym jest edukacja w materii istnienia więcej, niż 10 przykazań w judeo - chrześcijańskiej doktrynie. Żeby się o tym przekonać - musiałem wybrać się na Małą Fatrę. Niby tak blisko, tuż za miedzą, a jednak - jakby całkiem inny świat.

 Velky Rozsutec - Fot. Paweł Goc

Przemierzając polskie góry widać zieleń drzew, czasem błękit nieba, biel śniegu a w zakresie spotykanych ludzi, jeśli o ich ubiór chodzi - szarość, z dominującą czernią,  czasem jakieś wyblakłe czerwienie lub inne kolory, raczej z zakresów ciemnych.
Na Słowacji - jest jakoś inaczej. Ludzie - jakby bardziej przyjaźni i otwarci, outdoorowe, kolorowe spodnie w kratę ubrane przez faceta powyżej 40 nikogo nie ruszają, podobnie jak żarówiasto - seledynowa kurtka na grzbiecie 65 letniej pani, dziarsko kroczącej górskim szlakiem. Słowacy - to zresztą w dużej mierze ludzie z rejonów górskich, wiedzący, że turysta powinien, przemierzając te tereny być widoczny.Także dla służb ratunkowych.
W tym kontekście nasz Proactiva-Team wypada jednak całkiem nieźle - cieszy oko kolorowa koszulka Marcina, jasnoniebieskie galoty Dżoany, nawet pomarańczowe wstawki w naramiennych pasach plecaka u Wiecha, tu i ówdzie jakaś mocniejsza czerwień czy błękit, ale proszę o więcej - nie chowajmy się wśród tłumu i dopuśćmy do siebie tę prawdę, że każdy jest piękny i nie ma się czego wstydzić, a kolorowa, inna niż czarna, czapka w naszych warunkach oka snajpera nie przyciągnie.


Ale do rzeczy - zmierzajmy do pozaciuchowej edukacji, związanej z 11 przykazaniem. Zaczęło się od moich dobrych myśli zmierzających ku temu, by pomóc Dżoanie.
- Jeronie, Thomas,  jo chyba zostawiła w Twoim aucie bryle - skwitowała Dżoana pojawienie się pierwszych promieni słońca, rozpraszających chmury, które tego dnia dość długo nam towarzyszyły.
- Nic się nie martw, Joasiu, zaraz coś na to poradzimy - odpowiedziałem, trenując działanie pozytywnej energii i widząc Dżoanę w brylach, bez grymasu na twarzy wywołanego przez przymrużone, w obliczu wyglądającego zza chmur słońca, oczy.
Większość grupy była na szlaku przed nami,  kilka osób z tyłu. Nie trzeba było długo czekać a bryle, niczym manna z nieba pojawiły się same. Leżały sobie za jednym z zakrętów, na szlaku i aż dziw, że nikt na nie nie nadepnął, nie mówiąc o ich zauważeniu. Nie dojrzała ich też Dżoana a mnie po prostu rzuciły się w oczy. Nie wiem czy to pozytywna energia moich myśli, czy chorobliwa pedanteria, której nie pasował widok markowych bryli za kilka stów, leżących sobie wśród kamyczków na szlaku. Okazało się też później, że nikt z  idących przed nami tych bryli nie zgubił, a Dżoanka śmiga sobie w szpenerskich okularkach po dziś dzień.

Sytuacja z brylami, z którą można by wiązać działanie sił nadprzyrodzonych,  w drodze powrotnej wywołała małą dyskusję na tematy ponadmaterialne, zahaczywszy nieco o kwestie religijno - lingwistyczne i podobieństwa, ale także różnice brzmieniowe natchnionych ksiąg w języku polskim i słowackim. Okazuje się, że ze zrozumieniem znanych cytatów nikt nie ma specjalnych problemów - zobaczcie zresztą sami:

„Láska zhovieva, je dobrotivá; láska nezávidí; láska sa nechlúbi, nenadúva sa, nechová sa neslušne, nehľadá svojho vlastného, nerozhorčuje sa, nemyslí na zlé, neraduje sa neprávosti, ale sa spolu raduje pravde; všetko znáša, všetko verí, všetkého sa nádeje, všetko nesie trpezlive. Láska nikdy neprestáva“ (1 Korinťanom 13:4-8a). 

Proste - nieprawdaż? No chyba, że w procesie tłumaczenia górę wezmą rozbuzowane hormony, czy skrajnie feministyczne poglądy - to mogą jakieś jaja wyjść,  bo słowackie "Boh je láska" ktoś przetłumaczy na "Bóg jest kobietą", "Boska dziewczyna" czy nawet "Pan jest przystojny"?!
 
Cytowana wyżej "laska" dała znać o sobie nieco później. Pod koniec powrotu do domu - zgodnie z wcześniejszym planem udaliśmy się na basen do Hotelu "Gołębiewski" w Wiśle, żeby zmęczone mięśnie odrelaksować nieco w solankowych kąpielach. Oczywiście Agnieszka wymigiwała się jak zwykle od basenu i postanowiła pod pozorem, że niby jest  głodna zaczekać na nas w Zbójeckiej Karczmie, oddając się rozkoszom podniebienia. Przekabaciła też Jurka, żeby jej towarzyszył i łaskawie mnie i Dżoanie dała godzinę na maczanki w słonych wodach.
"Obieczanki - maczanki" potrwały jednak nieco dłużej, bo zanim dotarliśmy na basen, zaparkowaliśmy auto, opłaciliśmy wstęp, wzięliśmy ręczniki i przebraliśmy się - minęło pół godziny. Godzina na basenie i 15 minut drogi powrotnej dało nam w sumie 105 minut do spotkania  z przepełnioną gniewem Agnieszką.
- Tak się nie robi! Jak ja się z kimś umawiam to jestem punktualna, mogliście zadzwonić,  ja jestem zmęczona i chciałam już być w domu - grzmiała nasza koleżanka, nie biorąc pod uwagę, że my mieliśmy na myśli godzinę na basenie a nie sumaryczny czas oczekiwania na nas.
Siedząc na fotelu obok mnie przypominała nadętego z wściekłości Zeusa trzymającego w rękach gromy.
- O ja pierdzielę, zaraz mnie pożre - pomyślałem, poszukując jakiegoś rozwiązania zaistniałego nieporozumienia. I wtedy mnie olśniło. Wyobraziłem sobie gniew Agnieszki,  przytuliłem go w myślach i wypowiedziałem magiczne słowa: "Kocham Cię gniewie naszej najlepszej organizatorki wyjazdów". Nota bene "Mały Gniew" wydał mi się podobny do "Małego Głoda(u)" z reklamy DANIO i jakoś to myślowe przytulenie straszne wcale nie było.
A potem Moc zaczęła działać. Włączyłem radio. Odbierało słowacką stację prezentującą rock - balladę "11 prikazanie" - posłuchajcie:





Po pierwszych taktach piosenki, gęsta atmosfera zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki do tego stopnia, że na twarzy Agnieszki pojawił się uśmiech,  na naszych - banany i znalazł się jeszcze czas na szaszłyk w Żorach. Ja - przeżyłem. Nie wiem jak Agnieszka przetłumaczyła sobie tekst "Lásku nezabiješ" - może chciała mnie zabić kijem trekkingowym a tu Elan jej zaśpiewał, że "laską, a więc też kijkiem, nie zabijesz", albo doszła do wniosku, że "laska, czyli kobieta nie zabija" i zrezygnowała z pożarcia mojej osoby. Nieważne dlaczego - ważne, że podziałało. Tak oto moc pokonała siłę, innymi słowy gniew został okiełznany przez wyższe poziomy świadomości.
Jak widzicie, musiałem wybrać się na Słowację, żeby przekonać się, że:
  1. Nie wszędzie ludzie w górach wyglądają tak szaro jak w Polsce.
  2. W życiu nie można mieć wszystkiego, ale jak się człowiek postara lub spotka kogoś życzliwego, to może mieć i za darmo to, czego potrzebuje, nawet jeśli są to markowe bryle.
  3. Na tematy polityczne i religijne nie powinno prowadzić dyskusji, ani interpretować brzmień w obcych językach, bo może to prowadzić do zbędnych nieporozumień w grupie.
  4. Zlaicyzowana Słowacja jest bardziej uduchowiona i postępowa niż nasza ojczyzna, znają tam już bowiem 11 przykaznie.
  5. Słowacki rock jest może nieco śmieszny dla nas - ale całkiem instrumentalnie przyzwoity.
  6. Muzyka łagodzi obyczaje.
Pozdrawiam
Tomek 


 

wtorek, 17 września 2013

INDOR TEŻ JEST DOBRY, CZYLI GOSPEL I POWRÓT DO GRY

Nie mam pojęcia dlaczego Kasia opatrzyła swojego bloga podtytułem "Proactivna sekcja pomysłów beznadziejnych", podczas gdy ja - być może zbyt późno o tym piszę, bo miało to miejsce w grudniu 2010r. - uważam jej inicjatywę w materii śpiewania gospel za genialną.
Warsztaty w Katowicach, na koniec koncert w kościele ewangelickim - kupa pięknej muzyki w nietuzinkowej oprawie i klimatycznej scenerii, a wszystko to okraszone fajnym towarzystwem - dla mnie strzał w dziesiątkę. Powrót do dawnych, bliskich mi muzycznych klimatów.


Koncert na zakończenie Warsztatów Gospel - Kościół Ewangelicki Katowice - XII 2010
Kasia i Sylwia - w zbliżeniu po prawej, ja - centralnie w środku chóru.

W tym kontekście,  a także w odniesieniu do dalszych zdarzeń, które jakoś dziwnie z mojego udziału w tym zdarzeniu wyniknęły, ośmielam się twierdzić, że indor (a w zasadzie indoor) też jest dobry i stanowi równoważącą odskocznię od preferowanego w szerszych gronach naszej grupy outdooru, czyli przebywania na świeżym powietrzu. Wiem, że znów rozczarowuję swoim sposobem dedukcji, szczególnie tych, którzy po przeczytaniu tytułu posta mieli nadzieję na relację z obchodów święta dziękczynienia w USA i odwiedzin u statystycznie przeciętnej rodziny, spożywającej w tym dniu pieczystego indyka,  zwanego także indorem. 

Mój indor poszedł dalej, powyżej opisanym zdarzeniem spod kupy rupieci wygrzebany, i przechodząc 31.12.2011r. ulicą Staromiejską w Katowicach, wstąpił - niby przypadkowo - do sklepu z instrumentami muzycznymi, gdzie doznał olśnienia, na kształt tego, którego doświadczają przeżywający miłość od pierwszego wejrzenia.
- Ta, albo żadna - powiedział, spojrzawszy na pięknie, lecz dyskretnie eksponującą swe wdzięki, smukłą i delikatnie połyskującą w promieniach zachodzącego słońca gitarę Yamaha Silent.
Chcąc - nie chcąc, musiałem mu ulec w całej rozciągłości, albowiem od wielu lat, niczym Mały Książę swej Róży, poszukiwałem takiego instrumentu, który nie budziłby we mnie żadnego dyskomfortu, wątpliwości i pozwoliłby mi tak zwyczajnie, po prostu się sobą cieszyć.

Indor idąc dalej zmobilizował mnie do powrotu do dawnego hobby, pasji tworzenia. Nie ma co ukrywać, że hibernacja miała i "ujemne i dodatnie plusy". Skupię się na tych drugich - postęp w sprzęcie jest przeogromny, oprogramowanie do tworzenia i obróbki dźwięku niesamowite, obudziłem się w innym świecie, a dawne czasy przypomina jedynie kultowy mikrofon Shure SM 58. Aranżacje - też poszły w ciekawszą stronę. Indora wygoniła też po trosze Edyta Wilk, która na Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie zaśpiewała moją dawną kompozycję, do słów W.Wysockiego:



a nieco później  -  moją nową piosenkę,  już w moim towarzystwie:

 

Działam dalej, słuchaliście mnie w Korbielowie (Proactiva) i Górach Świętokrzyskich (Klub Góry - Szlaki), a jedną z najnowszych piosenek - "Wróccie do domu", poświęconą polskim zaginionym himalaistom miałem zaszczyt dedykować ostatnio Arturowi Hajzerowi, po mszy w jego intencji w katowickiej katedrze,  na spotkaniu Przyjaciół, gdzie spotkałem po wielu latach Józefa Skrzeka.


I nijak nie mogę - w powyższym kontekście - zgodzić się ani z Kasią, ani z kimkolwiek innym,  jakoby ich pomysły miałyby być w jakimkolwiek zakresie beznadziejne. Potwierdzam jedynie moje stanowisko, że z pozoru nawet beznadziejna inicjatywa, o ile nie zmierza do wyrządzenia komukolwiek krzywdy, spowodować może ciąg ciekawych zdarzeń i w efekcie okazać się rewelacyjną. Zachęcam więc wszystkich - organizujcie imprezy, wyjazdy, spotkania i cokolwiek Wam na myśl przyjdzie, bez snucia jakichkolwiek wizji i ocen wstępnych. Szkoda czasu na czekanie... Działajcie!

Pozdrawiam

Tomek

sobota, 30 kwietnia 2011

"BUŁGARSKA" PRZYDROŻNA PROSTYTUTKA czy KRÓTKIE SPODENKI - czyli O BORELIOZIE INACZEJ

Kolejna zima znów za nami, tu i ówdzie słychać z tego powodu westchnienia ulgi i komentarze w stylu: "Nareszcie ciepełko", ludzi w rekreacyjnych miejscach coraz więcej, i - o zgrozo - coraz więcej krótkich spodenek, rękawów i wszelkich sandałopodobnych produktów obuwniczych. 
O ile widok pięknych, damskich w nic nie odzianych nóg, niewątpliwie oko cieszy, o tyle nieświadomość  czyhających wśród zieleni - na górskich i nizinnych szlakach, w lasach, na łąkach ale także na terenach miejskich, a więc w parkach i ogrodach - zagrożeń, przyprawia mnie o gęsią skórę. I żeby jasne było - sam niegdyś, w ciepłe dni, jak dureń ostatni, przemierzałem te tereny w krótkich spodenkach. 

Własne doświadczenia na przestrzeni ostatnich dwóch lat pozwalają mi jednak - z pełną odpowiedzialnością  - stwierdzić iż:

"Seks bez zabezpieczenia, z "bułgarską" przydrożną prostytutką jest mniej ryzykowny, niż przebywanie w krótkich spodenkach na - w jakikolwiek sposób - zazielenionych terenach. Niebezpieczeństwo to wzrasta wraz z używaniem kolejnych produktów odzieżowych typu letniego - sandałów, klapek, koszulek bez lub z krótkim rękawem, a także w przypadku rezygnacji z czapki czy kapelusza z dużym rondem oraz z używania środków odstraszających komary, kleszcze i tym podobne".

Zaznaczam jednocześnie, iż jestem świadomy faktu, iż ciemnej karnacji Panie oferujące swe cielesne usługi na przydrożnych parkingach - to niekoniecznie nacja bułgarska. Celowo jednak i to w cudzysłowie używam tego terminu, albowiem obiegowa opinia, iż to Bułgarki,  jest podobnie jak  - tzw. powszechna wiedza o boreliozie wielce odległa od prawdy. W tym miejscu wyrażam jednocześnie mój szacunek dla wszystkich bałkańskich, wspaniałych i pięknych kobiet, skrzywdzonych przez takie schematyczne, stereotypowe myślenie.

Nie namawiam też - Boże broń - nikogo w tym miejscu ani do przydrożnego seksu, ani do przebywania na basenie w długich spodniach, czy opalania się, na wzór pań wyznania muzułmańskiego,  w pełnym ubiorze.

Podkreślam także, iż reguła powyższa nie dotyczy obszarów na całej kuli ziemskiej, ale wbrew pozorom np. w wypadku podróży do Egiptu też będzie miała zastosowanie, bo Afryka, dla podróżników pod kątem zagrożeń łaskawa raczej nie jest.
Odnośnie Afryki - przypomina mi się spotkanie, u jednego z zaprzyjaźnionych producentów odzieży outdoorowej, ze znajomym podróżnikiem, który wrócił właśnie z trekkingu po mauretańskich bezdrożach.
- Jaki wynik? - zapytałem.
- Dwa do sześciu! - odpowiedział z nie ukrywaną satysfakcją.
- Gratulacje - odpowiedziałem, ciesząc się razem z nim z faktu, iż na 8 uczestników wyprawy, tylko sześciu wróciło zarażonych malarią i aż dwóch bez szwanku w tej materii.

Nie sądźcie jednocześnie, iż tylko wyprawy do egzotycznych krajów niosą za sobą podobne ryzyka. Wyjazd nad Morze Śródziemne może skończyć się leiszmaniozą, a wędrówka po Słowacji - dirofilarozą. Wakacje we włoskim Rimini, tak wśród Polaków popularnym miejscu, mogą zaowocować chikungunyą, którą w ostatnich latach odnotowano również we Francji, gdzie obserwuje się również dengę, a urlop w Rumunii - krwotoczną gorączką zachodniego Nilu. Wszystkie te wspaniałości przenoszą, z pozoru niewinne, owady!

A wracając do tematu - co z bułgarską przydrożną prostytutką? Otóż konsumowana bez zabezpieczenia, w   najgorszym razie zarazi was wirusem HIV, kiłą, rzeżączką, wirusem HPV, jakąś bałkańską odmianą grzyba,  czy opryszczką narządów płciowych lub innymi choróbskami wenerycznymi w łącznej ilości do 15 sztuk, które większości lekarzy są, przynajmniej ze słyszenia znane, doceniane przez nich i mniej więcej - wiadomo jak je leczyć.

A jak się do tego mają krótkie spodenki? Wypadają zdecydowanie gorzej w rankingu, i to wcale nie przez ryzyko ukąszenia przez żmiję zygzakowatą, którą coraz częściej ostatnimi czasy spotyka się nawet w przydomowych ogrodach, i o której obecności informują ostrzegawcze tablice umieszczone przy wielu szlakach turystycznych.

 
Krótkie spodenki bowiem, narażają was na ryzyko ukąszenia przez kleszcza, lub wyjątkowo wredną i żądną krwi jego nimfę, czyhającą na krwisty obiadek na źdźbłach traw, krzakach, gałęziach i pniach drzew, coraz  częściej zainfekowaną patogenami powodującymi chorobę z Lyme (potocznie zwaną boreliozą). A cóż w tym jest takiego wielkiego? Otóż zainfekowany kleszcz, a ostatnie badania mówią także o ryzyku zarażenia chorobą z Lyme poprzez ukąszenie meszki, końskiej muchy, komara czy pchły, balującej wcześniej na sarence, zajączku czy leśnej myszce, w odróżnieniu do bułgarskiej prostytutki może wszczepić wam nie do 15, a do kilkuset patogenów, w większości jeszcze albo dobrze nie zbadanych, albo wcale nie znanych medycynie, m.in. takich jak Borellia, BLO (Bartonella Like Organism - coś podobnego do Bartonelli ale w zasadzie medycynie nie znane), Babeschia, Anaplasma, Mycoplasma Pneumoniae, Chlamydia Pneumoniae, Ehrichia, Yersinia, Francisella Tularensis, Brucella czy Rickettsia Conori.

Wyjaśniam jednocześnie, iż - było, nie było - pięknie brzmiące, wymienione wyżej egzotyczne nazwy, nie mają nic wspólnego z pięknymi obiektami płci przeciwnej, z którymi można by namiętnie obcować w jakichś południowych, ciepłych krajach przy drinku z wisienką i maleńkim parasolem dla ozdoby, choć wielu lekarzom, szczególnie specjalistom od chorób zakaźnych, udającym, że znają się na odkleszczowych chorobach, tak się pewnie kojarzą. W rzeczywistości zaś to patogeny, które zafundują wam właśnie chorobę z Lyme składającą się najczęściej z boreliozy i kilku koinfekcji, najczęściej bartonellozy, babeszjozy, mykoplazmozy i chlamydiozy czasami z tularemią, gorączką Q czy gorączką plamistą Gór Skalistych , albo odkleszczowe zapalenie mózgu czy krwotoczną gorączkę krymsko - kongijską (Krzysiu - uważaj w Kazachstanie!) i zrobią z was, wcześniejszych pasjonatów przebywania na świeżym powietrzu wśród zieleni - z wielkim udziałem lekarzy zakaźników - żywego trupa, zombie, błąkającego się między lekarzami różnych specjalności, którzy o boreliozie wiedzą mniej niż wilk o gwiazdach. Ci zaś - wynajdą wam i wmówią różne inne choróbska od stwardnienia rozsianego, Parkinsona, Alzheimera, przez nowotwory, HIV, rumień guzowaty, chorobę Meniera, reumatoidalne zapalenie stawów, choroby układu krążenia, choroby weneryczne po jakąś chorobę psychiczną. W końcu odeślą was do psychiatry, a ten - jeśli znów będziecie mieli pecha, potraktuje was jak pacjenta wyłącznie z chorobą na której się zna i rozpozna hipochondrię lub wmówi zespół internetowego lęku przed boreliozą. 

Przy odrobinie szczęścia, na tej drodze krzyżowej, walcząc o swoje zdrowie, godność i zrozumienie spotkacie kogoś, kto to już podobną Gehennę przechodził i nie będzie się pukał palcem w czoło, słuchając waszych opowieści o cudach jakie wyprawia wasze ciało i umysł, tylko skieruje was do lekarza stosującego standardy ILADS w leczeniu. Wielkie szczęście spotka was, jeśli traficie pod skrzydła lekarza, który sam choruje lub chorował na chorobę z Lyme. Niestety zanim to nastąpi, lekarze zakaźnicy, w których łapska będziecie mieli pecha wpaść, usiłować będą leczyć Was wg zaleceń PTEiLCHZ (Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych), podając w zbyt małych dawkach (odpowiednich dla dzieci), nietrafione w świeżym zakażeniu antybiotyki, przez zbyt krótki okres czasu. I zafundują Wam w efekcie np. po 5 miesiącach - twierdząc wcześniej, że jesteście wyleczeni - nawrót  infekcji  ze zwielokrotnionymi objawami, w tym neurologicznymi, i konieczność wielomiesięcznej, intensywnej antybiotykoterapii.  A wystarczyłoby  mieć odrobinę organu używanego do myślenia a nie jak rycerz - łeb zakuty i gały wytrzeszczone - niczym wilk srający na pustyni, trochę otwartości i pokory i zamiast jednej tabletki dwa razy dziennie - podać pacjentowi dwie, i nie przez 5 a przez 8 tygodni. Mój przypadek i inne, z jakimi się zetknąłem pokazują, że zalecenia PTEiLCHZ, niezmienne  od kilkunastu lat - mimo ogromnego, światowego postępu w metodach leczenia Choroby z Lyme - są o kant dupy rozbić, a wczesne wdrożenie standardów ILADS pozwala na uniknięcie wizyty jedną lub obiema nogami w istnym piekle.

Przyznajcie sami - możliwościom bułgarskiej przydrożnej panienki daleko do możliwości kleszcza. No chyba, że niefarta będziecie mieli dokwadratowego i trafi się wam dziewczyna, która w krótkich spodenkach na zielonej trawce oprócz standardowych klientów zaliczyła też zainfekowanego kleszcza i oprócz wenerycznego kanonu chorób przekaże wam jeszcze chorobę z Lyme. Wtedy macie całkiem  przesrane, bo liczba potencjalnych patogenów rośnie np. do 325. 

Taki koktajl bakcyli mocą rażenia przewyższa najnowsze wynalazki z zakresu broni biologicznej. I pojawia się całkiem nowa jednostka chorobowa, której jeszcze chyba nikt nie leczył - tiroborelioza z Sofii. Nie życzę nikomu.

Sugeruję więc - omijajcie szerokim łukiem przydrożne panienki, a udając się w plener w okresie od kwietnia do listopada, ubierajcie długie spodnie, koszule z długim rękawem, pełne, najlepiej wysokie buty, stuptuty, czapki i kapelusze, używajcie odstraszających komary, kleszcze i inne robale repelentów zawierających DEET, np. Mugga, zawierający jednocześnie olejki z citronelli i geranium, skuteczny właśnie przeciwko kleszczom, a przydatny też w dalszych wyprawach, bo odstraszający komary -  przenoszące malarię, żółtą febrę, dengę, filariozę, dirofilarozę, japońskie zapalenie mózgu czy gorączkę zachodniego Nilu, muchówki - transportujące leiszmaniozę, muchy tse-tse -  te od afrykańskiej śpiączki (jeden z moich pradziadków padł ich ofiarą i przespał kawał życia), meszki - infekujące onchocerkozą, pluskwiaki - transportujące chorobę Chagasa, moskity - zarażające chorobą Carriona i wreszcie wszy, pchły i pluskwy - specjalistów od wszelkiego rodzaju durów.
Nie przejmujcie się przy tym głupimi uśmiechami wędrujących obok osobników w krótkich spodenkach. Zmiękną im rurki - jak ich coś w kolano uwali. I przypomną sobie może z zazdrością wasz, ubranych w długie spodnie, obraz.

Oczywiście, biorąc pod uwagę  powyższe, rozważcie też outdoorową propozycję mojej Koleżanki ze Szwecji, Lucynki. Wg niej, dla niektórych bezpieczny outdoor, to oglądanie przy otwartym oknie, w pozycji leżącej na sofie, np. kanału National Geographic.
Jeśli zdecydujecie się na inną opcję - pamiętajcie, że "Sport to mord", jak mawiał mój ponad 120 kilogramowy kolega Bawar, którego usiłowałem wyciągnąć kiedyś na rower.

Osobiście opcję z National Geographic - stosuję doraźnie, ale w pełni mnie nie zaspokaja. Krótkich spodenek - używam głównie na basenie.
Na koniec apel do płci pięknej - pokazujcie Moje Drogie, wasze nieosłonięte wdzięki, ale ograniczcie strefę ekspozycji do basenów, tarasów do opalania, betonowych pustyń, galerii w hipermarketach i centrów miast,  z dala od zieleniny. W innych wypadkach - stosujcie się do moich rad, jeśli wam zdrowie i życie miłe. I nade wszystko - nie pchajcie gołego tyłka w trawę! Tylko tak można przetrwać lato i doczekać następnej, bezpiecznej zimy!

Tomasz Wieczorek

PS. Seksu z przydrożną panienką nie uprawiałem i do takiego mnie wcale nie ciągnie, a rozważania z nią związane są czysto teoretyczne. Obcowałem za to z chorobą z Lyme, przez ponad dwa lata szprycując się antybiotykami i całą masą innych specyfików. Chciałoby się powiedzieć "Chyba kurwę wykończyłem" ale muszę się Wam przyznać, że szala zwycięstwa w walce o moje zdrowie zaczęła się na moją stronę przechylać, kiedy zacząłem na intruzów w moim ciele - Borrelię Garinii i Borrelię Afzelii,  patrzeć z szacunkiem. I podziwem dla jej sprytu, woli przetrwania, życia bez zastanawiania się nad sensem egzystencji i umiejętności wykorzystywania każdej nadarzającej się okazji. Trzeba mieć jaja, żeby się tak maskować, podszywać pod inne organizmy i przetrwać w skrajnych warunkach od 3300 r p.n.e. o ile nie więcej! Dowód? W ciele Oetzi'ego (zachęcam do odwiedzin w jego muzeum i pieszą wędrówkę do miejsca jego odnalezienia) niemieccy naukowcy odkryli zdolne do rozmnażania bakterie  z rodzaju Borrelia. Rozumiecie? Odkryli bakterie?! Człowiek nie żyje od ok. 3300 roku przed naszą erą, czyli od 5 317 lat, wielokrotnie zamrażany - momentami do ekstremalnie niskich temperatur a krętki borrelia dają się jeszcze odkryć! Szacunek dla woli przetrwania!

sobota, 23 kwietnia 2011

SOPEL W GACIACH, RYJÓWKA W DŁONIACH - CZYLI JAK POKOCHAĆ ZIMĘ


Z zimą jest chyba trochę tak, jak z matematyką. Trudno ją polubić - bez jej zrozumienia. A zrozumieć ciężko - bez jej doświadczenia. A doświadczyć się jej w pełni nie da, bez odpowiedniego wyposażenia. No bo jak ze spokojną głową kontemplować piękne zimowe krajobrazy, kiedy mróz szczypie w tyłek, a w gaciach zalega lodowy sopel? Jednym słowem - sympatia do zimy jest wprost proporcjonalna do adekwatności użytego ubioru,  zgodnie z  opinią jednego z moich Kolegów, iż nie ma złej pogody, a są jedynie niewłaściwe ciuchy. Kontemplacja zimy zza okna samochodu, czy spod kocyka przed telewizorkiem też sprawy nie załatwia, a sprzyja jedynie powielaniu negatywnych opinii o tej porze roku, którą osobiście - bardzo lubię. Puste górskie i jurajskie szlaki, uśpione wszelkie latające, spadające i pełzające robale - meszki, komary, kleszcze, końskie muchy i pijoko - grilloki, żadnych alergenów, piękne krajobrazy i wyzwanie dla outdoorowej odzieży, która w końcu musi zdać prawdziwy egzamin.
Jeansowe spodnie,  z uporem maniaka królujące na turystycznych szlakach, tego egzaminu, w śniegu i przy temperaturach poniżej (-)10˚C, nie są w stanie zdać na wysoką ocenę, podobnie jak jakiekolwiek ciuchy z bawełny - majtki, gacie, koszulki, skarpety czy bluzy, szczególnie wkomponowane w zestaw termoaktywnej odzieży. Możecie ubrać się w kurtkę i spodnie z tkaniny z Gore-Texem, jako drugiej warstwy użyć  polaru, a jako pierwszej - najdroższej termoaktywnej bielizny z X-Bionic'ea,  a to wszystko będzie do kitu, jeśli zapomnicie o tym, jak ważna jest warstwa "zero" czyli gacie, majtkami również zwane , no i u Pań - biustonosz, czy top. Jeśli użyjecie bawełny - sopel w gaciach, który z potu i resztek moczu powstanie, zepsuje wam na bank najpiękniejszą eskapadę i zmusi do pokonywania  zimowych dystansów na akord,  byle jak najszybciej do celu - bo zimno i sikać się chce, albo cycki z zimna swędzą. Efektem takiego stanu rzeczy będą pomylone  drogi, źle wybrane szlaki,  nadrzucone kilometry i często - brak wspomnień, poza  wspomnieniem tego, że było zimno i nieprzyjemnie, a najlepsza  była herbatka w schronisku.
Najnowsze trendy w odzieży outdoorowej czerpią żywcem z natury, stosując albo natrualne surowce, np. wełnę z merynosów, czy kaczy puch, albo imitujące je, tańsze syntetyki - takie jak Polartec czy Primaloft.  Idealne więc gacie wyprodukowane będą z wełny (Smartwool, Devold) albo z poliestru (Under Armour, CWX, Berkner). A cóż takiego złego jest w bawełnie? W zasadzie nic - poza tym, że pięknie chłonie wodę i najlepiej nadaje się na szmatę do wycierania podłogi i to w dodatku w lecie, bo na mrozie zamieni się w kamień. W roli bielizny - zafunduje wam oprócz dyskomfortu także zapalenie pęcherza, tak niegdyś popularne wśród narciarzy. A poza tym - widzieliście kiedykolwiek owieczkę w bawełnianych gaciach? Natura wie, jak przetrwać w najbardziej ekstremalnych warunkach, trzeba ją więc naśladować i basta!  I cieszyć się w pełni pięknem zimy!
Sezon 2010/2011 w zakresie zimowych eskapad zakończył się dla mnie 08 stycznia 2011 z racji kontuzji i nieczynnego  stawu barkowego, i okrojony został do dwóch wypadów - andrzejkowego, w okolice Zawiercia i Ogrodzieńca,  i późniejszego - w okolice Biskupic i Olsztyna.
Drugi - zdecydowanie dla mnie bardziej interesujący jeśli o testy wyposażenia chodzi, rozpoczęliśmy w Biskupicach,  w Stajni "Biały Borek"


- miejscu z magicznym klimatem - od spotkania w Właścicielką i Instruktorką Jazdy Konnej, kilku słów na temat funkcjonowania stajni, oraz degustacji chleba wypiekanego bez konserwantów, w  ponad stuletniej piekarni  R.J.Lipa w Katowicach - Kostuchnie.
Fot. Paweł Goc
Podczas pieszej rundki przez Sokole Góry, Skałki św. Idziego i zamek w Olsztynie testowaliśmy rakiety śnieżne francuskiej firmy INOOK. Roman okazał się pasjonatem tej dyscypliny sportu zimowego, ja doceniam ją coraz bardziej i poważnie rozważam - na jej rzecz - definitywną rezygnację z nart. Jedno jest pewne - do tyłka nikt wam nie wjedzie,chyba, że sami wleziecie na jakąś zakorkowaną prawie narto-auto-stradę.
Fot. Paweł Goc
Pogoda - dopisała jak zwykle -  wschód słońca: 07:26, zachód słońca: 15:39, wiatr SW 26km/h, temperatura : (-)2˚C, odczuwalna (-)11˚C, słaby do średniego opad śniegu.
Fot. Paweł Goc
Oprócz naszej grupy - żywego ducha na szlakach nie uświadczyliśmy, z wyjątkiem jednego, archaicznego nieco narciarza biegowego i zagubionej nieco, wyziębionej na silnym wietrze przepięknej ryjówki, która przez pomyłkę chyba, zamiast zanurkować wgłąb krecich korytarzy, postanowiła pooglądać z nami ruiny olsztyńskiego zamku i prawie biedna zamarzła na amen.
Fot. Paweł Goc
 Co zrobić z przemarzniętą ryjówką? Na pewno wykład o outdoorowych ciuchach nic jej nie da. Potrzebuje natychmiastowego wzrostu temperatury - a więc należy wziąć ją w dłonie, i ułożywszy je na kształt małej nory, zacząć ogrzewać wydychanym powietrzem. Poskutkowało. Po krótkim czasie reanimacji to piękne zwierzątko odżyło i ochoczo zniknęło pod skałką spod której odgarnęliśmy śnieg, zakopawszy się w resztkach mchu i trawy. Taka akcja - w lecie jest niespotykana - a więc jak tu nie kochać zimy?
Fot. Leszek Prus
Po powrocie do Białego Borku, po obiedzie, krótką chwilę poświęciliśmy na zapoznanie się z ciekawostkami dotyczącymi odzieży outdoorowej. Gore-Tex AirVantage zastosowany w kurtce Rossignol'ea spotkał się z dużym zainteresowaniem. Na tapecie była także bielizna firmy CWX, która produkuje genialne damskie topy, Under Armour - w zakresie zimowej, dolnej warstwy "zero" i ULLFROTTE Woolpower 400 - termiczna warstwa z wełny merynosów, której żaden polar nie jest w stanie przebić.
Jak poprzednio - w tabeli poniżej  - prezentuję zestawienie użytego sprzętu i odzieży z komentarzami.
Wszystkim chętnym do zmian w tej materii - oczywiście, jak zwykle, służę pomocą.



Producent
Model
Uwagi
Buty
The North Face
CHILKATS
Zimowe buty trekkingowe, kompatybilne z rakietami INOOK, ocieplenie: PRIMALOFT, komfort termiczny do
 (-) 32˚C
Skarpety
Rohner
Original
70% WEŁNA
25% POLYAKRYL
3% ELASTAN (LYCRA)
2% POLIESTER (TREVIRA)
Bielizna dół (majtki)
Under Armour
Compression ColdGear
ColdGear®
91% Polyester, 9% Elastane
Bielizna góra
Smartwool
MIDWEIGHT Crew
Gramatura 250g/m2
100% MerinoWool, genialne własności termiczne
Warstwa termiczna
Ullfrotte
Woolpower 400
100% Merino Wool,
gramatura 400g/ m2  
Spodnie
MARMOT
Storm King Pant
Softshell m3 series
Windstopper (GORE)

Kurtka postojowa
RMD
Pissis Vest
Wypełnienie – puch kaczy
Kurtka
MILO
SPIDER
Soft Shell z membraną Aquatex  10/10, zadowalająca oddychalność, wiatroszczelność
Czapka
KAMA
A 45
Thermolite Windstopper (GORE) – genialna czapka, pracująca w szerokim zakresie temperatur, idealna przy wzmożonym wysiłku
Rękawice
ZANIER
WAVE-WS HE
Windstopper (GORE) – znakomity produkt, praca w szerokim zakresie temperatur, bardzo dobra wiatroszczelność i paroprzepuszczalność
Rakiety śnieżne
INOOK
Odyssey
Płoza Aerotec Concept, bokada AGS,
kolce Multigriffes Concept
Stuptuty
MILO
Walker
 Zalety: duża wytrzymałość, odpowiednia wysokość.
Wada: praktycznie brak paroprzepuszczalności
Kije
FIZAN
Trekking Alpin F45
Uniwersalne kije trekkingowe
Oświetlenie
PETZL
Tikka Plus2
Jasność: 50 lumenów,  
zasięg: 35 metrów

Z utęsknieniem czekając na zimę i powrót do w miarę pełnej kondycji - pozdrawiam serdecznie!


Tomek